ZAĆMIENIE SŁOŃCA. DRUGIE I TRZECIE SŁOWO JEZUSA.

Wspomniałam już, że do ogłoszenia wyroku, tj. do dziewiątej godziny, padał od czasu do czasu grad. Następnie aż do dwunastej była pogoda i słońce świeciło, dopiero po dwunastej pokryło się słońce mglistym, czerwonawym obłokiem. Wtem o pół do pierwszej według słońca, zaś około szóstej godziny według rachuby żydowskiej, która różni się od naszej słonecznej, nastąpiło dziwne, niezwykłe zaćmienie słońca. Zdało mi się, jakoby pokrzyżowały się drogi gwiazd i planet. Po drugiej stronie firmamentu ujrzałam księżyc; biegł szybko po stropie niebieskim, jak ognisty meteor i wypłynął z poza Góry oliwnej pełny i blady, szybko posuwając się z ukosa od wschodu ku zamglonemu słońcu. Przed słońcem od strony wschodniej rozciągnęła się jakoby ciemna ławica, która wnet olbrzymiała jak góra i zakryła sobą całe słońce. Środek tego obłoku był płowy, krawędzie jaśniały czerwonawym blaskiem, otaczając go jak krwawy pierścień. Ciemność zaległa strop nieba, a na tym ciemnym tle zabłysły gwiazdy krwawym blaskiem. Strach wielki padł na ludzi i zwierzęta. Bydło z rykiem uciekało z pola, ptactwo chroniło się do kryjówek. Stada ptasząt osiadały na wzgórzach w koło Kalwarii, dając się prawie rękoma chwytać. Umilkli szydercy, naigrywający się z Jezusa, Faryzeusze starali się wprawdzie wytłumaczyć zjawisko w sposób naturalny, ale nie bardzo im się to udawało; i ich poczęła ogarniać trwoga i mimo woli spojrzenia wszystkie kierowały się w górę. W trwodze niejeden bił się w piersi i łamał ręce, wołając: "Krew Jego niech spadnie na Jego morderców!" Inni znów, bliżej i dalej stojący, padali na kolana i kornie prosili Jezusa o przebaczenie. A On, cierpiący sam nieskończenie, zwracał miłosiernie wzrok Swój ku nim.

Ciemności coraz się powiększały. Wszyscy, zaniepokojeni zjawiskiem, w górę tylko spoglądali, zapominając o krzyżu, przy którym stała tylko Matka Jezusa i najbliżsi przyjaciele. Wtem Dyzmas, skruchą prawdziwą przejęty, rzekł z pokorą i nadzieją w sercu: "Pozwól mi dostać się na miejsce, gdzie będziesz mnie mógł wybawić! Wspomnij na mnie, gdy wejdziesz do królestwa Twego!" A Jezus odrzekł! "Zaprawdę, powiadam ci, dziś będziesz ze Mną w Raju!"

Matka Boża, Magdalena, Maria Kleofy, Maria Magdalena i Jan stali w koło krzyża między krzyżem Jezusa a krzyżami łotrów. Najświętsza Panna, poddając się przede wszystkim miłości macierzyńskiej, całym sercem modliła się gorąco, by Jezus dał jej umrzeć wraz z Sobą, Wtem Jezus spojrzał na Swą ukochaną Matkę miłosiernie, i z powagą; wielką, wskazując jej oczami Jana, rzekł: "Niewiasto, oto syn twój! Prawdziwej on będzie Twoim synem, niż gdybyś go była porodziła." Pochwalił przy tym Jezus Jana, że zawsze wierzył szczerze, nie podejrzewał nic i nigdy się nie gorszył, tylko raz wtedy, gdy matka jego chciała go mieć podwyższonym. Następnie rzekł znowu do Jana: "Patrz! Oto matka twoja!" I zaraz, pod krzyżem konającego Odkupiciela uścisnął Jan ze czcią, jak syn pobożny, Matkę Jezusa, która stała się obecnie także jego matką. Maryja z powagą wielką i nową boleścią przyjęła to uroczyste rozporządzenie konającego Syna. Ze wzruszenia osłabła tak dalece, że św. niewiasty wzięły Ją w swe objęcia i posadziły na chwilę, naprzeciw krzyża na wale otaczającym plac, a następnie odprowadziły Ja z placu do innych niewiast, stojących dalej.

Nie wiem, czy Jezus słowa te wypowiedział ustami, czy tylko w duchu, ale czułam to wyraźnie, że Jezus przed śmiercią oddawał Swą Najświętszą Matkę Janowi za matkę, a jego Jej za syna. Nieraz w takich rozpamiętywaniach i widzeniach wiele człowiek odczuwa, co nie jest napisane, i tylko małą cząstkę z tego można słowami zwykłymi opowiedzieć. Co w widzeniu jest jasnym i zdaje się samo przez się zrozumiałym, tego nie można potem należycie i jasno oddać słowami. Tak np. nie dziwiłam się wcale, że Jezus, przemawiając do Najświętszej Panny, nie nazwał Ją "matką", lecz "niewiastą", gdyż czułam zarazem tę Jej godność wysoką jako niewiasty, która miała zetrzeć głowę węża, a co właśnie spełniało się w tej godzinie przez śmierć zbawczą Syna człowieczego, jej Syna. Nie dziwiłam się, że tej, którą anioł pozdrowił jako pełną łaski, oddaje Jezus Jana za syna, bo wiedziałam, że właśnie jego imię jest imieniem łaski. Imię każdej widzianej osoby odpowiadało wewnętrznej jej istocie i wartości; i Jan był też rzeczywiście dziecięciem Bożym, a Chrystus mieszkał w nim. Czułam, że powyższymi słowy dał Jezus Maryję za matkę wszystkim ludziom, którzy przyjmując Go jak Jan w swe serce, wierząc w Jego imię, stają się dziećmi Bożymi, którzy poczynają się nie z krwi, ani z żądzy cielesnej, ani z woli męża, ale z Boga. Poznawałam, że ta Najświętsza, najpokorniejsza, najposłuszniejsza, która, mówiąc do anioła: "Oto ja służebnica Pana mojego, niech mi się stanie według słowu twego!" stała się matką wiecznego Słowa wcielonego, - teraz słysząc z ust swego Syna konającego, że ma być matką po duchu drugiemu synowi, rzekła znowu w sercu swoim z kornym poddaniem się: "Oto ja służebnica Pana mojego, niech mi się stanie według słowa Twego!" Aktem tym uznała za swe dzieci wszystkie syny Boże, wszystkich braci Jezusa. Wszystko to wydaje się w widzeniu zupełnie pojedynczym, koniecznym, bo odczuwa się to łaską Bożą, ale przy opowiadaniu widzi się dopiero, jak trudno oddać wszystko słowami.

W Jerozolimie panowała ogólna trwoga i osłupienie. Ciemność gęsta, mglista, zalegała ulice miasta. Ludzie kryli się w zakątkach ulic, zakrywali głowy i bili się ze skruchą w piersi. Zwierzęta domowe ryczały trwożnie i kryły się wedle możności; ptactwo latało na oślep, lub opadało na ziemię. Piłat, zaniepokojony, wybrał się do Heroda; z tego samego tarasu, z którego rano przyglądał się Herod naigrywaniu się żołdaków z Jezusa, spoglądali teraz obaj w niebo z niepokojem w sercu. Przekonani byli obaj, że nie jest to naturalne zjawisko, i że ma ono związek jakiś z haniebnym umęczeniem Jezusa. Zabrawszy ze sobą Heroda, wracał Piłat przez forum do swego pałacu. Chociaż otoczeni strażą, szli szybko w wielkiej trwodze; przechodząc, bał się Piłat nawet spojrzeć na trybunę Gabbata, z której wygłosił wyrok na Jezusa. Na forum pusto było, bo ludzie pouciekali do domów; nieliczni tylko przechodnie biegli z pośpiechem, wywodząc żale. Na publicznych placach zbierały się gromadki mieszkańców niepewnych, wystraszonych. Przybywszy do pałacu, kazał Piłat zwołać starszych żydowskich i zapytał ich: "Co znaczą te ciemności? Znak to jakiś groźby Bożej. Zapewne Bóg wasz gniewa się, że z taka natarczywością żądaliście śmierci Galilejczyka, który, jak się zdaje, jest rzeczywiście waszym prorokiem i królem. Dobrze, że ja umyłem od tego ręce." Tak starał się Piłat uspokoić swe własne sumienie. Żydzi jednak, w zatwardziałości swej i zaślepieniu, starali się wytłumaczyć mu, że to jest zwykłe zjawisko natury, nie mające nic wspólnego ze śmiercią Jezusa. Nie wszyscy byli jednakże tak zaślepieni; wielu mieszkańców nawróciło się na widok tego cudu na niebie; do tych należeli także wszyscy ci żołnierze, którzy wczoraj przy pojmaniu Jezusa upadli na ziemię na słowo Jego: "Jam jest!"

Wnet zebrał się przed pałacem Piłata tłum ludzi. Ci sami, którzy dopiero rano krzyczeli: "Precz z Nim! Ukrzyżuj Go!" - teraz biegli przed pałac z wołaniem: "Niesprawiedliwy sędzio! - krew Jego niech spadnie na Jego morderców!" - Zaniepokojony Piłat kazał otoczyć pałac strażą, by zabezpieczyć się przed tłumem. Ów Zadoch, który rano, gdy prowadzono Jezusa do domu sądowego, publicznie dał świadectwo Jego niewinności, teraz także wykrzykiwał najwięcej przeciw Piłatowi i takie hałasy wyprawiał, że o mało nie kazał go Piłat pojmać. Dla usprawiedliwienia się przed innymi i przed samym sobą, robił teraz Piłat wyrzuty Żydom za ich obejście się z Jezusem! - "Ja - mówił - nie jestem za to odpowiedzialny. To nie był mój, tylko wasz Król, Prorok i Święty; wyście Go na śmierć zawiedli. Mnie to nic nie obchodzi, wy sami żądaliście Jego śmierci."

Największa trwoga panowała między zebranymi w świątyni. Właśnie rozpoczęto zabijanie baranka wielkanocnego, gdy nagle ciemność zapadła. Popłoch wszczął się ogólny, tu i ówdzie dały się słyszeć trwożne, żałosne krzyki. Arcykapłani usiłowali wszelkimi sposobami przywrócić spokój i porządek; chociaż to dzień był, kazali pozapalać wszystkie lampy, ale mimo to zamieszanie wzrastało ciągle. Annasz, pełen dusznej trwogi, krył się po kątach ze strachu. Choć burzy żadnej nie było, chwiały się okiennice, drżały kraty okien, a ciemności wzmagały się ciągle. Na przedmieściu północno zachodnim, gdzie w pobliżu murów były ogrody i cmentarze, zapadały się drzwi grobowców, jak gdyby ziemia ruszała się ze swych posad.